Wielokrotnie pisałem już o tym, że system podatkowy w Polsce jest nastawiony na ściągnięcie z podatnika maksymalnie dużych kwot. Najchętniej większych niżby to wynikało z obowiązujących stawek podatkowych. Jak to możliwe? Przez takie komplikowanie prawa podatkowego, żeby były możliwe różne jego interpretacje. Jest oczywiste, że podatnik wybiera interpretację najkorzystniejszą dla siebie. Z kolei aparat skarbowy wybiera interpretację najmniej korzystną dla podatnika. Takie batalie podatnika ze skarbówką kończą się w sposób ambiwalentny. Najpierw podatnik zostaje zniszczony finansowo, jego firma zlikwidowana, a pracownicy firmy tracą pracę i stają się klientami urzędów dla bezrobotnych. A później (najczęściej po wielu latach) podatnik wygrywa w sądzie. Taka wygrana nie ma już jednak żadnego znaczenia, bowiem firmy nie udaje się już wskrzesić, a podatnik popadł w nędzę, z której nie podźwignie się już do końca życia. Tak działa ten system. Ministerstwo Finansów wydaje nawet specjalne okólniki, które określają jak duży procent kontrolowanych podatników ma zostać zniszczonych. Nie tak dawno głośno było o naradzie w MF, na której nakazano Izbom i Urzędom Skarbowym, żeby co najmniej 80% kontroli skarbowych kończyło się domiarem. Pisałem o tym tutaj.
Dzisiaj chciałbym opisać inny przypadek. Przypadek, gdy fiskus pobiera podatek od straty. Oczywiście podatek ten nie nazywa się podatkiem od straty. Ale manipulacja nazwami to jest jedna z cech naszego systemu. Zgodnie z receptą Orwella nazwy powinny być odwrotne niż rzeczywiste funkcje. Tam ministerstwo prowadzące wojnę nazywało się Ministerstwem Miłości, tutaj podatek od straty nazywa się… podatkiem od zysku. Ale po kolei.
W roku 2004 grupa 12 osób wymyśliła świetny biznes i założyła spółkę. Spółka miała kapitał 120 tysięcy zł, a każdy ze wspólników objął udziały za 10 tysięcy, opłacając je gotówką. Początkowo spółka prosperowała całkiem dobrze i przynosiła zyski, które w całości były reinwestowane; spółka nie wypłacała dywidendy. Wspólnicy niż z tego nie mieli, ale rosła wartość spółki. Z biegiem czasu zaczęło iść coraz gorzej, a zyski zamieniły się w straty. Były one pokrywane z kapitału zapasowego utworzonego w lepszych czasach. Z czasem jednak kapitał zapasowy uległ wyczerpaniu, widoków na dalszy rozwój nie było i wspólnicy postanowili zlikwidować spółkę. Po przeprowadzeniu procesu likwidacji, który zakończył się w roku 2014, pozostało do podziału pomiędzy wspólników: 134.400 złotych. Każdy z nich otrzymał przelew na 11.200 złotych. Skumulowana inflacja w latach 2004 – 2014 wyniosła 32,1%. Gdyby każdy ze wspólników otrzymał z podziału majtku spółki kwotę 13.210 zł to ’wyszedłby na zero’. Ale otrzymał tylko 11.200 zł, więc poniósł stratę w wysokości 2.010 zł. No i od tej straty zapłacił podatek w wysokości 228 zł. Bo fiskus, w zgodzie a art.22 Ustawy o podatku dochodowym od osób prawnych, widzi sprawę tak: zainwestował 10.000 zł a po 10 latach odzyskał 11.200 zł. Więc kwota 1.200 zł jest zyskiem, od którego należy się zryczałtowany podatek w wysokości 19%, czyli 228 zł. Mówiąc jeszcze inaczej: wspólnicy omawianej tu spółki zapłacili podatek inflacyjny, który jest całkiem realny, chociaż nie ma go w żadnych przepisach.
Filozofia dodatkowego łupienia podatnika podatkiem inflacyjnym, jest wszechobecna w polskim systemie podatkowym. Np. jeśli spółka poniesie stratę w roku podatkowym, to nie może sobie tej straty odliczyć od zysku w roku następnym. Musi podzielić stratę na trzy i odliczać w trzech kolejnych latach; w każdym roku będzie traciła tyle ile wyniesie inflacja. Jeśli spółka zainwestuje i kupi nowoczesną maszynę, to jest oczywiste, że zysk ma mniejszy, lub nawet ma stratę. Ale do obliczenia należnego podatku musi przyjąć, że tej maszyny wcale nie kupiła. Wydatek na nią musi podzielić na kilka części i doliczać do kosztów po jednej części przez kilka kolejnych lat (czyli amortyzować). Zapłaci więc dodatkowy podatek inflacyjny. Takie przykłady można mnożyć; jest ich wiele. Są to wszystko przykłady perfidii fiskusa.
Ta perfidia najdobitniej przejawia się w przypadku mikroprzedsiębiorców, którzy pracują na etacie i jednocześnie prowadzą działalność gospodarczą. Na etacie pobierają pensję, od której płacą podatek, ZUS itp. Od zysków z działalności gospodarczej też płacą podatek. Ale jeśli w działalności gospodarczej zdarzy im się strata, to powinni ją zbilansować z zyskiem z etatu i zapłacić niższy podatek, lub nie zapłacić go wcale. Ale nic z tych rzeczy! Dla celów podatkowych nie wolno łączyć dochodów z różnych źródeł. Podatek od pensji na etacie trzeba zapłacić w pełnej wysokości, a stratę z działalności gospodarczej rozliczać w trzech kolejnych latach. Oczywiście płacąc przy okazji podatek inflacyjny. Podatek od straty.