Włoska scena rockowa w latach 70-tych ubiegłego wieku była niezwykłym fenomenem. Istniała tam ogromna liczba kapel rockowych, z których większość tworzyła muzykę określaną mianem rocka progresywnego. Była to muzyka zupełnie nie nadająca się do tańczenia, a jakby tego było mało, to była jeszcze dość trudna w odbiorze i wymagała skupienia słuchaczy przez dłuższy czas, bowiem utwory trwały nierzadko po 20 minut. A jednak święciła triumfy, a płyty zespołów progrockowych rozchodziły się w nakładach idących w setki tysięcy. W dodatku włoskie zespoły nie kopiowały brytyjskich wzorców, lecz tworzyły muzykę świeżą i oryginalną. Jedne zdobywały wielką popularność i nagrywały wiele płyt, które sprzedawały się w wielkich nakładach. Inne nagrywały jedną płytę i znikały na zawsze. O jednym z takich zespołów – Campo di Marte – pisałem w poprzednim wpisie z działu Progrock. Zespół New Trolls zaliczyć trzeba do pierwszej grupy; był jednym z najpopularniejszych włoskich zespołów przez całe lata 70-te i 80-te. Przy czym o ile w pierwszej połowie lat 70-tych tworzył muzykę ambitną, rzeczywiście 'progresywną’, o tyle pod koniec dekady i przez całą następną tworzył miałką i nijaką mieszankę popu i łagodnego rocka. Zapewne dzięki temu zabiegowi utrzymał wysoką popularność, ale stracił klasę. To już były Trolle innego gatunku, stąd właśnie ten nostalgiczny tytuł: Gdzie są Trolle z tamtych lat?
I oto Trolle z tamtych lat pojawiły się! Stało się to w połowie pierwszej dekady XXI wieku. Prawie dokładnie w 40 lat od chwili powstania zespołu! W roku 2007 ukazała się wybitna płyta, która nie była prostym zestawem utworów, lecz cała muzyka na niej zawarta tworzyła spoistą całość skonstruowaną na wzór koncertu muzyki klasycznej. Dzisiejszy wpis chcę poświęcić tej płycie, ale zanim to zrobię muszę się cofnąć do roku 1971.
W roku 1971 ukazała się płyta 'Concerto Grosso Per I’, która wywołała spore zamieszanie na włoskim rynku rockowym. Była, jak na swoje czasy, niezwykle nowatorska a przy tym bardzo dojrzała pod względem zarówno kompozytorskim i aranżacyjnym, jak i wykonawczym. Była po prostu arcydziełem i to mierzonym nie tylko kategoriami progresywnego rocka, ale muzyki w ogóle. Na pierwszej stronie winylowej płyty znajdował się tytułowy koncert, nagrany z orkiestrą smyczkową i składający się z czterech części utrzymanych (jak to w koncercie) na przemian w szybkim i w spokojnym tempie: allegro/andante. Część trzecia nawiązywała do Czterech pór roku Vivaldiego, część czwartą stanowiła piosenka będąca hołdem złożonym Jimiemu Hendrixowi. Druga strona winyla o bardzo długim tytule: Nella Sala Vuota, improvvisazioni dei New Trolls registrate in diretta to utwór utrzymany w klimacie jazzowo – hardrockowo – psychodelicznym (ale z tytułowymi improwizacjami niemający wiele wspólnego, może tylko poza długą solówką perkusyjną). Bardzo dobry i świadczący o ogromnym potencjale jaki tkwił w zespole. W późniejszym okresie był traktowany przez zespół jako integralna część Concerto Grosso. Płyta wywołała sensację, gdyż w owym czasie nikt tak nie grał. Była jak grom z jasnego nieba. Ustawiła też bardzo wysoko poprzeczkę, której zespół nie zdołał już przeskoczyć, choć kilka razy próbował. M.in. nagrywając w roku 1976 Concerto Grosso No.2 – raczej nieudaną płytę, która próbowała powielać schematy swojej poprzedniczki, ale w sposób niezbyt przekonywujący.
I oto, gdy o zespole New Trolls wszelki słuch już zaginął, w roku 2007 niespodziewanie ukazała się płyta Concerto Grosso Seven Seasons, nawiązująca do płyty z 1971 roku, podobnie skonstruowana i nagrana z orkiestrą oraz udziałem śpiewaczki operowej i aktora deklamującego fragment tekstu. Jednocześnie zawierała sporą dawkę nowych pomysłów muzycznych i zaskakiwała spontanicznością i kunsztem wykonawczym. Moim zdaniem była jeszcze lepsza od swojego pierwowzoru. Słuchanie tej płyty to ogromna przyjemność: współbrzmienie orkiestry i zespołu rockowego jest tu absolutnie doskonałe; fragmenty orkiestrowe płynnie przechodzą w ciężkie rockowe granie, a solówki na skrzypcach czy wiolonczeli przeplatają się z solówkami na elektrycznej gitarze czy klawiszach. A do tego flet w wydaniu rockowym i obój w wydaniu symfonicznym. A do tego sopranistka, która ze swoją arią wpasowuje się w rockową balladę w sposób fenomenalny! Można by tak długo wyliczać, bo różnorodność muzycznych pomysłów na płycie jest ogromna. Wirtuozerskie solo na wiolonczeli mogłoby z powodzeniem być wykonane na festiwalu mozartowskim w Salzburgu, a liczne solówki na flecie mogą się kojarzyć z rozszalałym Ianem Andersonem na koncercie Jethro Tull na początku lat 70-tych ubiegłego wieku. A proszę wziąć pod uwagę, że wszystko to wykonują dżentelmeni sześćdziesięcioparoletni. No może niezupełnie, bo skład zespołu został uzupełniony o muzyków młodszych o pokolenie. Z oryginalnego składu Trolli mamy dwóch muzyków, ale tych najważniejszych. Są to: Vittorio De Scalzi i Nico Di Paolo. Niegdyś obaj grali na gitarach, a Vittorio dodatkowo na flecie. Obecnie porzucili gitary i obsługują klawisze. Zaś na gitarach grają młodsi muzycy: Andrea Maddalone i Mauro Sposito oraz Fracesco Bellia na gitarze basowej. Skład uzupełnia Alfio Vitanza na perkusji.
Niejako uzupełnieniem, czy też dalszym ciągiem płyty Seven Seasons jest imponujące wydawnictwo zawierające zapis koncertu, który odbył się 5 sierpnia 2007 roku na Piaza Unità d’Italia w Trieście. Repertuar koncertu obejmował muzykę z płyt Concerto Grosso per I, Concerto Grosso No.2 i Concerto Grosso Seven Seasons. Stąd tytuł wydawnictwa: Concerto Grosso Trilogy Live. Używam nazwy 'wydawnictwo’ a nie płyta, bowiem mamy do czynienia z trzypłytowym boxem, w którego skład wchodzą dwie płyty CD oraz płyta DVD z wizyjnym zapisem koncertu i co ważne, z dobrą jakością dźwięku. Koncert odbył się w imponującej scenerii; Piaza Unità d’Italia to piękny plac otoczony z trzech stron zabytkowymi budynkami, a z jednej strony otwarty na morze. Coś pięknego! Sam koncert jest czymś równie wspaniałym. Profesjonalizm zespołu i towarzyszącej orkiestry, dynamiczne brzmienie, umiejętne przemieszanie fragmentów orkiestrowych z rockowymi, wirtuozerskie solówki na flecie, wiolonczeli, gitarach, skrzypcach, oboju czy mandolinie, wreszcie dramaturgia koncertu i doskonała jakość dźwięku, robią piorunujące wrażenie. Film z Youtuba, który wklejam na końcu wpisu pochodzi z tego właśnie koncertu. Zresztą, gdyby ktoś był zainteresowany całym koncertem, to jest on również dostępny na Youtube. Poniżej prezentuję zdjęcia z koncertu w Trieście, które zaczerpnąłem ze strony zespołu.
Płyt z zestawu Trilogy Live słucham często i z zapamiętaniem; należą do moich ulubionych. Lubię też od czasu do czasu podelektować się nie tylko muzyką, ale także obrazem. Mam zresztą do tego dobre warunki, bowiem stworzyłem sobie coś na kształt kina domowego. Filmy oglądam tak raczej rzadko, ale koncerty – bardzo często. Mam pokaźną kolekcję koncertów na płytach DVD i BRD. Mam też kilka płyt winylowych New Trolls; są to reedycje a nie pierwsze wydania, ale reedycje bardzo ciekawe, wydane w Japonii pod koniec lat 70-tych przez firmę King Records. Dołączone do tych wydań diagramy pokazujące zmiany personalne w zespole, zazębiające się z innymi włoskimi zespołami – są absolutnie fascynujące. Oczywiście pod warunkiem, że jest się na tym punkcie takim szaleńcem jak ja. Prześlęczałem nad nimi wiele godzin. Załączam zdjęcie takiego diagramu w dużej rozdzielczości – na wypadek gdyby ktoś chciał je sobie powiększyć i szczegółowo prześledzić. O zespołach Osanna, Ibis, Stars, Cervello, Uno i Nova, które pojawiają się w diagramie – napiszę innym razem. Pojawia się tam też John G. Perry i jego płyta (numer 13) Sunset Wadding. Wspominam o tym dlatego, że John G. Perry był, przez pewien czas, członkiem mojego ukochanego Caravan. Swoją jedyną solową płytę nagrał z włoskimi muzykami. I w ten sposób wskoczył do diagramu. Jako ciekawostkę, choć tu już znacznie odbiegam od tematu, mogę podać, że inny muzyk pierwszego składu Caravan, wokalista i kompozytor znacznej części materiału – Richard Sinclair, mieszka obecnie na stałe we Włoszech i nadal zawodowo zajmuje się muzyką, tworząc zespół z włoskimi kolegami. Spotkałem się z nim kiedyś i utrzymujemy kontakt do dziś.
Pełne zaskoczenie: nie to, że nie znałem zespołu, bo wszak wielu nie znam, ale po konfrontacji Twojego entuzjazmu do płyty Seven Seasons, którą przesłuchałem z wrażeniami moimi …
Liczyłem na to, że Seven Seasons stawiane przez Ciebie nawet wyżej od Concerto Grosso Per I’ będzie ucztą dla uszu. I tu zaskoczenie: przyjemna muzyczka w konwencji „jak sprzedać klasykę w atrakcyjnym opakowaniu troglodytom”.
To sączyło się zewsząd lata całe temu i zanudzało na śmierć. Jeżeli chodzi o umiejętność połączenia orkiestry symfonicznej z rockowym składem to nie wytrzymuje to porównania z najdoskonalszym i najlepszym jakościowo Procol Harum in Edmonton a także z Deep Purple. Nie znam udanych – po za tymi dwoma – prób logicznego połączenia tych dwóch żywiołów tak, by uzasadniona była obecność tak jednego jak i drugiego, by w efekcie dzieło nie mogło istnieć bez składnika. A szkoda, bo Włosi to prawdziwe zagłębie wspaniałych muzyków i zespołów i niechętnie rozczarowuję się…
A propos połączenia grupy rockowej z orkiestrą: czy znasz Caravan and the New Symphonia?
Co będę ściemniał: o ile Caravan pamiętałem jako jeden z doskonałych przykładów nurtu dziś zwanego Canterbury Scene a wtedy, kiedy go słuchaliśmy to pojęcie nie funkcjonowało i określaliśmy ich muzykę jako pogranicze jazzu i rocka, to tej płyty nie kojarzyłem.
Zacznę od tego, że podziękuję, bom szybko ją przesłuchał z ukontentowaniem 🙂
A teraz o różnicach:
Caravan & The New Symphonia to w znacznej mierze powtórzenie programu płyty For Girls Who Grow Plump In The Night, zatem domniemywam, że utwory powstałe wcześniej zostały „doorkiestrowane” na potrzeby tego koncertu – i to niestety słychać. Najbliżej ideału są w utworze The Love In Your Eye, szczególnie tutti świetnie wypadło 🙂 i pięknie także w For Richard.
Jak sam zapewne doskonale wiesz, struktura utworów z kręgu Canterbury leży bliżej jazzu, gdzie wokół zapodanego tematu muzycy improwizują, niż klasycznej rockowej konstrukcji związanej bardziej z tradycyjnym podziałem na canto i refren – a także daleko dosyć od konstrukcji rocka symfonicznego (zwanego wtedy bardziej artrockiem), gdzie zespoły wzorowały się na klasycznych symfoniach, twórczo rozwijając formy. I nic nie poradzę na to, że słabo dosyć się integruje aparatura orkiestrowa z Canterbury, bo i z integracją z jazzem ma kłopoty. Niemniej Caravan stawiam zdecydowanie wyżej niż Deep Purple i wyżej niż New Trolls, których lubię słuchać, ale to inny gatunek – konstrukcja ich kompozycji imituje muzykę klasyczną z wykorzystaniem instrumentarium zespołu rockowego, co robią z dużym wdziękiem i niesłychaną muzykalnością i lekkością.
Tak, Caravan to udana rzecz, z wielką przyjemnością się słucha, choć Bogiem a prawdą, cały program płyty znakomicie się da wchłonąć z pominięciem orkiestry, co mnie osobiście pozostawia w przekonaniu wyrażonym wcześniej: chodzi o to, by jedno bez drugiego nie warto było sobie nawet wyobrażać…
Dziękuję za Trolls i za przypomnienie Caravan, cieszę się, że tu trafiłem
Pozdrowienia przesyłam
Dziękuję za te fachowe spostrzeżenia. Każdy patrzy na muzykę nieco inaczej, warto więc słuchać co myślą inni. Ja mam tendencję do podejścia emocjonalnego, co niekiedy jest ze szkodą dla obiektywizmu. Swoje największe fascynacje przeżywałem w latach 70-tych ubiegłego wieku i do dziś żałuję, że wtedy dostęp do informacji i do płyt był taki marny. Szczęśliwie udało się to nadrobić po latach; byłem na koncertach prawie wszystkich swoich wielkich miłości muzycznych sprzed lat. Wprawdzie zespoły Caravan, ELP, Camel, KC, PFM, Banco, Colosseum, Arti e Mestieri i inne, z XXI wieku, to trochę coś innego niż 30 lat wcześniej, ale emocje pozostały.
Cieszę się, że podoba ci się to co piszę, chociaż działowi o rocku progresywnym nie poświęcam zbyt dużo czasu, gdyż koncentruję się na innych sprawach.
Pozdrawiam
Bez przesady z tą fachowością, jestem tylko starym słuchaczem z praktyką od lat sześćdziesiątych 😉
Wspaniale jest realizować nieosiągalne kiedyś, z przyjemnością o tym czytam.
Dopiero co tu trafiłem i powoli sobie poczytuję, jak mi się coś nasunie, to podzielę się uwagami.
Przechodziłem w latach dziewięćdziesiątych chorobę, w której kilkoro moich znajomych tkwi do dziś a nazywa się ona: nie ma już dzisiaj takiej muzyki, kiedyś to panie się grało… – ale wyleczyłem się. Owszem, lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte to czas dojrzewania rocka, kiedy powstawały wspaniałe dzieła, gatunek się rozwinął niesłychanie i do dziś dzieła te nie straciły na wartości niczym dzieła mistrzów klasyki i pozostaną z nami już na zawsze, ale…
Ale z radością słucham nowych zespołów i muzyków, którzy twórczo rozwijają dobre, dawne wzorce, tworzą wspaniałą muzykę. Od kilku lat obserwuję bogactwo zespołów nawiązujących do brzmień i stylistyki lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych a nagrywane to jest przez realizatorów mających i ucho i współczesną technikę nagraniową do dyspozycji, co daje czasem oszałamiające efekty. Prawdziwym zagłębiem znakomitych zespołów jest Skandynawia z wyróżnieniem Szwecji, Włochy, Francja, no w każdym niemalże kraju znaleźć można perełki. Oczywiście nie wszyscy grają progrocka, są tam grupy różnogatunkowe ale nieodmiennie wyróżniają się bardzo wysokim poziomem produkcji. Oczywiście są i epigoni przynudzający kolejnym pinkfloydowaniem lub genesisowaniem, ale nadziawszy się na nich raz, zwykle się ich omija….
Jeżeli Caravan tak lubisz, spróbuj Parallel or 90 degrees i The Tangent. W obu prym wiedzie Andy Tillison w towarzystwie wybornych muzyków a pichcą rzeczy smakowite 🙂
Pozdrowienia