Jestem sceptycznie nastawiony do wszelkich zestawień tego typu. Mam swoje ulubione płyty i umiarkowanie interesuje mnie jakie ulubione płyty ma ktoś inny. Nawet jeśli tym kimś innym jest światowej sławy ekspert. Jednak zestawienie ’50 najważniejszych albumów prog rocka wszechczasów’ przygotowane przez magazyn Rolling Stone, postanowiłem odnotować jako dość nietypową ciekawostkę. Jej nietypowość polega na tym, że autorzy dopuścili możliwość, że wśród najlepszych płyt prog-rockowych mogą się znaleźć płyty zespołów spoza Wielkiej Brytanii i USA. Jeśli ktoś zna podejście Brytyjczyków do muzyki popularnej, a rocka w szczególności, to wie, że takie myślenie jest wielkim wyłomem w dotychczasowym dogmacie, że poza Wielką Brytanią (i ewentualnie, ale warunkowo, USA) nic ciekawego w rocku się nie działo. Ja uważam, że działo się znacznie więcej niż autorzy omawianego zestawienia są skłonni przyznać, ale dobre i to. Pierwsza dziesiątka przedstawia się następująco:
Powyższy ranking ma pewną cechę charakterystyczną. Zwykle tego typu zestawienia mówią o płytach ’najlepszych’. Magazyn Rolling Stone użył określenia ’the greatest’, co ja tłumaczę jako ’najważniejsze’, ale równie dobrze można było użyć słowa ’największe’. To sprytny wybieg, który pozwala autorom brać pod uwagę nie tylko wartość artystyczną dzieł, ale także np. nowatorstwo, oddźwięk jaki wywołały czy wreszcie liczbę sprzedanych egzemplarzy. Biorąc to wszystko pod uwagę nie może dziwić pozycja numer 1. Dark Side of the Moon to płyta, która sprzedała się w nakładzie ponad 50 milionów egzemplarzy (wyższą sprzedaż miała tylko jedna płyta: Thriller Michaela Jacksona) i spędziła na liście bestsellerów tygodnika Bilboard 741 tygodni, czyli 14 lat! Jest płytą genialną, ale czy najlepszą? Moim zdaniem nie jest nawet najlepszą spośród płyt Pink Floyd, bowiem ustępuje płycie Wish You Were Here. Na szczęście Wish You Were Here znalazła się w rankingu na wysokim, czwartym miejscu. Nie dziwi też fakt, że w pierwszej dziesiątce znalazło się aż 8 albumów wydanych w pierwszej połowie lat 70-tych, to bowiem złoty okres rocka progresywnego. Płytę In the Court of the Crimson King też właściwie można uznać za płytę z lat 70-tych. Po prostu Robert Fripp z kolegami nieco wyprzedzili epokę. Natomiast za zupełne nieporozumienie uważam tak wysoką pozycję Moving Pictures kanadyjskiej grupy Rush. Owszem, była ona pewnym wydarzeniem w roku 1981, gdy rockiem progresywnym mało kto już się interesował. Ale muzyczną zawartością nie dorównywała większości produkcji z lat 70-tych. Nie mówiąc już o nowatorstwie. Po dwie płyty umieściły w pierwszej dziesiątce zespoły Yes i Genesis. Nie wzbudza to większych protestów, chociaż ja nie lubię Genesis, więc gdyby to ode mnie zależało ich płyt nie byłoby w zestawieniu. A przynajmniej nie na tak wysokich pozycjach.
Za to lubię zespół Jethro Tull, który swoją bezsprzecznie najlepszą płytę uplasował na pozycji 6. Z tą płytą wiąże się kilka ciekawych historii. Jej okładka była bardzo specyficzna, bowiem udawała zwykłą prowincjonalną gazetę poskładaną tak, że płyta była w nią jakby zapakowana. Gazeta ta miała kilka szpalt, gdzie na kilkunastu kolumnach zawarte były różne wiadomości, łącznie ze sportowymi i z prognozą pogody. Na czołówce znajduje się artykuł o małym geniuszu, autorze poematu ’Thick as a Brick’, który w atmosferze skandalu został pozbawiony nagrody w konkursie literackim. Poemat jest arcydziełem, a jego autor jest nazywany w artykule 'małym Miltonem’. Oczywiście autorem tekstu ’Thick as a Brick’ jest Ian Anderson, lider Jethro Tull, który napisał też wszystkie teksty do fikcyjnej gazety. Ale wielu prezenterów radiowych dało się nabrać na tę prowokację i z całą powagą informowali o genialnym dziecku – autorze tekstu do płyty. Druga zabawna historia wiąże się z samym tytułem. Składa się on z kilku prostych słów i jeśli przetłumaczyć go dosłownie, znaczy: gruby jak cegła. I tak właśnie tytuł płyty był tłumaczony w Polsce i tak wszedł do naszej popkultury. Tymczasem w rzeczywistości znaczy on coś zupełnie innego. Jest to idiom, którego najtrafniejszym polskim odpowiednikiem jest określenie: głupi jak but. Niestety polscy prezenterzy radiowi i dziennikarze muzyczni nie wpadli na pomysł sięgnięcia do słownika idiomów.
Najbardziej zaskakującym albumem w pierwszej dziesiątce Rolling Stone, jest Future Days niemieckiego zespołu Can. Jest to bez wątpienia znakomita płyta, ale Can ma w swoim dorobku inną – lepszą. Nosi ona tytuł Tago Mago. Dlaczego wybrano właśnie Future Days? Nie wiem. Intrygujące jest też pytanie dlaczego wybrano zespół Can na jedynego reprezentanta kontynentu w pierwszej dziesiątce. Ja sięgnąłbym raczej po zespoły włoskie: PFM lub Banco (znalazły się na dalszych miejscach). Przypuszczam, że wybierając Can, autorzy zestawienia chcieli podkreślić pozamuzyczne znaczenie nurtu zwanego krautrockiem, którego Can był czołowym przedstawicielem. Rzeczywiście zespoły krautrockowe, ze swoją odjechaną muzyką, światopoglądem i całą kulturową otoczką, odegrały niepoślednią rolę w kształtowaniu postaw pokolenia Niemców urodzonych po wojnie.
Wielkim przegranym rankingu jest zespół Emerson Lake and Palmer. Ich płyta Tarkus powinna była znaleźć się w pierwszej trójce. Tymczasem w całym zestawieniu znajdziemy tylko jedną płytę ELP i nie jest to bynajmniej Tarkus, lecz Brain Salad Surgery, na miejscu 12. Zdecydowanie niesprawiedliwie został potraktowany zespół Camel z jedną tylko płytą: Mirage, na miejscu 21 (a gdzie The Snow Goose?) a także Caravan, którego jedyna płyta (In the Land of Grey and Pink) okupuje pozycję 34. Bardzo dziwne, że nie odnotowano żadnej z płyt Ricka Wakemana czy Jona Lorda a także holenderskich zespołów Ekseption i Focus. Na przeciwnym biegunie mamy cztery grupy, które umieściły w zestawieniu po trzy albumy: Pink Floyd, King Crimson, Genesis i Rush. Uwielbienie autorów rankingu dla grupy Rush, dziwi mnie najbardziej, bo nie jest to zespół żadną miarą wybitny. Cały nurt neo-prog-rock, którego Rush jest przedstawicielem, a który polegał na sprymityzowaniu klasycznego prog-rocka i zastąpieniu żywych instrumentów elektroniką, nie jest moim zdaniem, godny uwagi.
Nie będę publikował całego rankingu, gdyż każdy chętny może go obejrzeć tutaj. Pokażę tylko jeszcze kilka albumów, które wybijają się ponad inne. Liczby oznaczają oczywiście miejsca w rankingu.
Polecam ciekawostkę prog-rockową rodem z Hiszpanii. Grupa Triana,czyli rock andaluz 🙂
„Dire straits” to też piękny idiom: coś na kształt naszych „zaj***stych kłopotów”. 🙂
🙂
Ja bym jeszcze dodał Procol Harum (A Salty Dog) i dwa zespoły ciekawostki: Rare Bird oraz Esperanto.
Pozdrawiam
Szkoda,że zabrakło The Beatles …..
Weź pod uwagę, że zestawienie dotyczy rocka progresywnego. The Beatles, żadną miarą, nie mieści się w tym nurcie.
Bo jak autor nie czai co to Rolling Stone i ze to AMERYKANSKI deal (stad ich ulubiony RUSH). Tak samo jak nie czai ze moda pierdollo kutafinio niekoniecznie pasuje Polakom. Albo ubiera sie jak docent z alternatyw. No give me a break. Ogladam tego bloga i mysle co za kosmita rozczula sie na nitkami i wyglada jak out of date, co w sumie pasuje…ale kurde w filmie historycznym. Ja tez nie ubiore sie jak Ian Anderson w ’74… ani Bowie przed osiemdziesiątym…
a Van der Graaf Generator?
Przegapiony! Musiało starczyć miejsca dla Rush 🙂
Skoro lubisz JT, to znasz może Sopwith Camel (US Psych Prog Rock)?
Nie znam. Muszę posłuchać przy okazji.
Polecam, zespół związany z psychodeliczną sceną z San Francisco z lat 60. XX w. ma swoją oficjalną stronę, hasło w angielskojęzycznej Wikipedii, a próbki muzyki dostępne są na YT. Dyskografia ogranicza się tylko do dwóch, oryginalnych albumów i kliku reedycji.
http://sopwithcamel.com/
Co do Rush – pełna zgoda, co do Genesis – nie ma zgody…
No i trochę konsekwencji by się przydało 😉
Piszesz, że średnio obchodzą Cię ulubione płyty ludzi, nawet autorytetów, by za chwilę mieć jednak pretensje:
„Dlaczego wybrano właśnie Future Days?” i ” Bardzo dziwne, że nie odnotowano żadnej z płyt Ricka Wakemana czy Jona Lorda a także holenderskich zespołów Ekseption i Focus”
Otóż to jest wybór nie Twój, zatem nie pozostaje nic innego jak przyjąć go do wiadomości. Chyba, że jednak interesuje Cię czym przy wyborze się inni kierowali, no to wstępne desinteressement nie do końca chyba jest prawdą 😉
Mnie interesują wybory innych i co za tym idzie – uzasadnienia.
Z mojej perspektywy wiele płyt z tamtych lat wyblakło. Przyczyn szukać należy w „nasłuchaniu” się ich, w porównaniu z dzisiejszą techniką nagraniową – słabej realizacji i w końcu w głodzie na muzykę świeżą, nową, której na szczęście powstaje dużo i dobrej, znakomicie nagranej. Pogłoski o mojej śmierci są przesadzone – Rock progresywny 🙂
Pozdrawiam serdecznie
ZDECYDOWANIE LEPSZY NIZ „BARANEK” JEST FOXTROT i TRICK OF THE TAIL. WIEM,ZE TO SPRAWY GUSTU…ALE CZASEM RÓZNICE SA TAK DUZE, ZE TRUDNO Z CZYMŚ DYSKUTOWAĆ. A Z JETHRO WOLE AGUALUNG..NA POTWIERDZENIE MOJEGO GUSTU SA WYNIKI ANKIET I WYKONAŃ KONCERTOWYCH
Polecam płytę Stevena Wilsona „The Raven that Refused to Sing…”. Progrock w wydaniu współczesnego artysty, a na płycie czasem słychać dźwięki King Crimson, czasem wczesnego Pink Floyd.
Ja do zestawienia dorzucił bym jeszcze After Crying z Węgier. A płyta Megalázottak és megszomorítottak szczególnie mnie urzekła.
Lubię After Crying, chociaż nie wszystkie ich płyty mi się podobają.
Niezłe zestawienie, choć upchałbym tam jeszcze The Velvet Underground z płytą The Velvet Underground & Nico (ta z bananem Andyego) ;]
Moim zdaniem zabrakło takich killerów jak REFUGEE, GRACIOUS! i SPRING. A z Ital-progu – dwie pierwsze Banco del Mutuo Soccorso i Le Orme COLLAGE. Z kraut-rocka – NOSFERATU. i 2066 AND THEN. Nie od rzeczy byłby też Vangelis i jego HEAVEN AND HELL (bo nie jest to czysty electronic-rock, lecz coś więcej). A Czesiek Niemen ze swoim „Bema pamięci …” załapuje się do każdego zestawu typu „100 the Best Ever Made”