Blood Sweat & Tears
Blood Sweat & Tears nie należał do nurtu rocka progresywnego. Jeśli piszę o nim w dziale Progrock to dlatego, że był on dla mnie bardzo ważnym, a w pewnym okresie wręcz najważniejszym zespołem! Jego nagrań nie tyle słuchałem, co je chłonąłem! Był też pierwszym zespołem z zachodniego świata, na którego koncercie byłem, zaś płyta Blood Sweat & Tears (zwana powszechnie ’dwójką’) była pierwszą płytą zza żelaznej kurtyny, którą posiadłem. Odtwarzałem ją niemal na okrągło na moim gramofonie stereofonicznym marki Tesla, który pod koniec lat 60-tych ubiegłego wieku był moją wielką dumą. Stereofonia była wówczas w Polsce nowinką techniczną i polski przemysł nie zdołał jej jeszcze opanować. Ale przy odrobinie szczęścia można było wejść w posiadanie gramofonu stereofonicznego produkcji czechosłowackiej i ja właśnie byłem takim szczęściarzem. Tamten gramofon był typu all-in-one, czyli miał wbudowany wzmacniacz i głośniki, które były zamontowane w dzielonej pokrywie. Po otwarciu pokrywy, głośniki rozstawiało się w odpowiednich miejscach (były połączone przy pomocy długich kabli) i można było zaczynać odsłuchy. Po 50 latach te same płyty odtwarzam na nieco innym gramofonie (marki Clearaudio), z którego sygnał płynie do przedwzmacniacza marki Rotel, później do wzmacniacza tejże marki, a stamtąd do kolumn głośnikowych Monitor Audio. Dźwięk jest wspaniały, ale czasami tęsknię do tamtego prymitywnego sprzętu sprzed lat, który miał w sobie jakąś magię. Może zresztą magia tkwiła nie w sprzęcie, ale w entuzjazmie szesnastolatka.
Grupa Blood Sweat & Tears (BST) powstała w roku 1967 w Nowym Jorku i była jedną z pierwszych grup nurtu zwanego jazz-rockiem lub fusion. W rzeczywistości jej styl był połączeniem pop-rocka z elementami jazzu bigbandowego z domieszkami rock and rolla i bluesa. Nacisk, który kładę na pop-rock jest ważny, gdyż to dzięki efektownym piosenkom o prostym metrum i melodiach łatwo wpadających w ucho, grupa odniosła ogromny, choć krótkotrwały, sukces komercyjny. W pewnym okresie była najpopularniejszym zespołem amerykańskim a płyta Blood Sweat & Tears długo okupowała pierwsze miejsce Billboardu. I właśnie w tym okresie swoich największych triumfów, grupa zawitała do Polski dając jeden koncert w Sali Kongresowej PKiN w Warszawie. Byłem wśród publiczności tego koncertu, co było dla mnie niepowtarzalnym przeżyciem. Przypuszczam, że widok ze sceny musiał być dla zespołu niemałym szokiem; Sala Kongresowa ma wygląd specyficzny. A do tego publiczność, która zamiast tańczyć pod sceną, siedzi w ciasnych rzędach foteli i słucha w skupieniu. Ale charyzmatyczny wokalista David Clayton-Thomas błyskawicznie nawiązał kontakt z publicznością i koncert przebiegł w gorącej atmosferze. Zespół Blood Sweat & Tears był znany m.in. z tego, że na koncertach potrafił bardzo wiernie odtworzyć brzmienie płytowe, co w owych czasach wcale nie było oczywistością. W Kongresowej w pełni się to udało. Działo się to w roku 1970; miałem wtedy 17 lat 🙂
Tak się złożyło, że równo ćwierć wieku później, w roku 1995, Blood Sweat & Tears ponownie zawitał do Polski i ponownie koncertował w Sali Kongresowej, która przez ten czas zupełnie się nie zmieniła. Oczywiście byłem na tym koncercie, a towarzyszyli mi żona i 9-letni syn. David Clayton-Thomas stwierdził na początku, że czuje się, jakby przeżywał déjà vu. I zapytał, kto z publiczności był obecny na koncercie 25 lat wcześniej? Podniosło się zaskakująco dużo rąk, w tym oczywiście moja.
Po tych osobistych wspominkach czas wrócić do muzyki zespołu BST. Napisałem powyżej o pop-rocku, co mogło mieć wydźwięk pejoratywny. Więc muszę dodać, że poprockowe piosenki były perfekcyjnie zaaranżowane na bardzo bogaty zestaw instrumentów i miały wstawki w postaci krótkich jazzowych solówek, co czyniło je zupełnie fascynującymi i absolutnie niepowtarzalnymi. Na tym zresztą polegał fenomen BST, że słuchacze, którzy chcieli ładnych piosenek – mieli je. Zaś słuchacze którzy szukali bardziej wyrafinowanych muzycznych przeżyć – też je mieli. Bo trzeba wiedzieć, że w skład zespołu wchodzili muzycy z amerykańskiej pierwszej ligi jazzowej i ich krótkie improwizowane solówki w trakcie utworów, były przedniej jakości. Prawdę mówiąc – były porywające! Bardzo nietypowy był także skład zespołu, gdyż tworzyło go aż dziewięciu muzyków – oprócz typowego instrumentarium rockowego (gitara, gitara basowa, perkusja, klawisze) oraz wokalisty, była sekcja instrumentów dętych składająca się z aż czterech osób. To zresztą ta sekcja tworzyła charakterystyczne, niepowtarzalne brzmienie i członkowie tej sekcji byli głównie autorami porywających solówek. Oczywiście nie tylko oni, bowiem nie mniej ciekawe były solówki na gitarze i klawiszach. Właśnie fortepianowa solówka Freda Lipsiusa w utworze Smiling Phases jest według mnie, najwspanialszym fragmentem w całym dorobku BST.
W historii zespołu ciekawe jest także to, że pomysłodawca tego niezwykłego projektu, który potrafił przekonać do niego kierownictwo wytwórni płytowej Columbia, zaangażował muzyków, skomponował niemal cały repertuar pierwszej płyty – Al Kooper – odszedł z zespołu, po krytyce jaka spłynęła na niego po premierze płyty Child Is Father to the Man (1968). Rzeczywiście wokal w wykonaniu Koopera był jej najsłabszym ogniwem, ale poza tym płyta była niezwykle nowatorska, ambitna i ciekawa. Dziś słucha się jej z wielką przyjemnością. Jednak – przewrotnie – odejście Koopera wyszło zespołowi na dobre. Zostali dokooptowani nowi muzycy, w tym przede wszystkim charyzmatyczny wokalista, Kanadyjczyk David Clayton-Thomas. W nowym składzie, który tworzyli: James Thomas Fielder, Steve Katz, Chuck Winfield, Lew Soloff, Bobby Colomby, Dick Halligan, Fred Lipsius, Jerry Hyman i David Claytuon-Thomas nagrane zostały trzy znakomite płyty, w tym jedna genialna. Tą genialną – była wspomniana już wcześniej płyta zwana ’dwójką’. Jak klamrami była ona spięta jazz-rockowymi przeróbkami utworów fortepianowych Gymnopédies francuskiego kompozytora klasycznego – Erica Satiego, które znajdowały się na początku pierwszej i na końcu drugiej strony płyty. A pomiędzy nimi muzyczna uczta w postaci sześciu utworów od popowego And When I Die do awangardowo-jazzowego Blues Part II. Niektóre z utworów z tej płyty (Spinning Wheel, You’ve Made Me So Very Happy, And When I Die) żyły własnym życiem jako super-przeboje wydane na singlach. Kolejna płyta zespołu zatytułowana Blood Sweat & Tears 3 była jeszcze ambitniejsza (m.in. zawierała dwie suity, w których wykorzystane zostały kompozycje Rolling Stonsów oraz kompozytorów klasycznych), ale nie odniosła już takiego sukcesu komercyjnego jak dwójka.
Historia zespołu po roku 1972 to odejścia i powroty Davida Claytona-Thomasa, ciągłe zmiany składu i miotanie się pomiędzy chęcią zdobycia poklasku szerszej publiczności (zatem stawianie na pop) a ambitnymi projektami. Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, konsumenci popu mieli już nowych idoli i nie zwracali uwagi na zramolałych muzyków tęskniących za dawną sławą. Zaś miłośnicy muzyki ambitnej, w kolejnych płytach BST nie znajdowali dawnego ognia, więc też się zniechęcali. Warto wspomnieć jeszcze, że w pewnym okresie, gdy BST poszukiwał wokalisty, zaproszenie na przesłuchania otrzymał Czesław Niemen. Nie wiadomo co mogło się zrodzić z tej propozycji, bowiem Niemen ostatecznie nie pojechał, chociaż miał już wykupione bilety. Są dwie wersje wyjaśniające przyczyny rezygnacji z wyjazdu. Oficjalna mówi o tym, że Niemen jako nieprzeciętnie utalentowany indywidualista, nie mógłby się zaaklimatyzować w licznym gronie muzyków, w którym nie miałby głosu decydującego o kierunku muzycznego rozwoju. Dlatego zrezygnował. Wersja mniej oficjalna głosi, że wskutek pijaństwa w noc poprzedzającą wyjazd, Niemen po prostu zaspał.
Tym, którzy chcieliby poznać bardziej jazzowe oblicze Blood Sweat & Tears, polecam mało znany, podwójny album zatytułowany Live & Improvised. Ma on ciekawą historię; nagrania na nim zgromadzone pochodzą z roku 1975 zaś sam album wydany został w roku 1976, ale wyłącznie w Europie i Japonii. Dopiero w roku 1991 wytwórnia Columbia zdecydowała się wydać go w Stanach Zjednoczonych, w wersji CD. Znane z innych płyt utwory są tu wykonane w formie znacznie luźniejszej – można by powiedzieć sprezzaturowej – co niekoniecznie wyszło im na dobre. Znajdziemy też kawałki typowo jazzowe jak Spain Chicka Corei oraz Unit Seven – utwór znany z wykonania Juliana 'Cannonball’ Adderleya. A także rzecz całkowicie niespotykaną – długą solową improwizację Dave’a Bargerona na… tubie.
Świetny wpis! Bardzo przyjemnie było się przenieść w czasie do ich koncertu w Sali Kongresowej. Pozdrawiam serdecznie.