„Ratowanie” górnictwa

 

„Ratowanie” polskiego górnictwa to jedno z głównych zadań wszystkich naszych rządów po roku 1989. Przy czym muszę zwrócić uwagę na semantyczne rozróżnienie pomiędzy ratowaniem a uratowaniem. Kolejnym rządom chodziło właśnie o ratowanie, a nie o uratowanie. Uratowanie górnictwa wydawało się od początku dość proste i sprowadzało się do jego prywatyzacji. Ale z uratowanego górnictwa nie ma żadnego pożytku politycznego. Po prostu gałąź przemysłu, która jest prywatna, dobrze prosperuje przynosząc zyski właścicielom, daje zatrudnienie i płaci podatki – nikogo nie obchodzi. Za to gałąź przemysłu, która jest państwowa, balansuje ciągle na granicy bankructwa grożąc likwidacją dużej liczby miejsc pracy – jest wymarzonym polem do zbicia kapitału politycznego. Przecież „ratując” taką gałąź politycy zyskują wdzięczność jej pracowników i ich rodzin oraz poklask gawiedzi. Przy czym operacja ratowania nie niesie dla nich żadnego ryzyka; przecież ratują nie przy pomocy własnych pieniędzy, lecz przy pomocy pieniędzy podatników.

Ratowanie górnictwa jest także żyłą złota dla różnego rodzaju ekspertów i doradców, którzy przygotowują – za ogromne pieniądze – tzw. programy restrukturyzacji. Wszystkie to programy przyjmują jako punkt wyjścia fakt, że górnictwo musi pozostać państwowe. Przypominają one zabieg mieszania herbaty bez dodawania cukru; uporczywe mieszanie ma ponoć doprowadzić do tego, że herbata stanie się słodka pomimo, że nie dosypano cukru. Oczywiście herbata nie staje się bardziej słodka od samego mieszania, zaś takie programy restrukturyzacji szybko lądują w koszu, bo przecież sytuacja się dynamicznie zmienia i potrzebne są nowe programy, zakładające zwiększenie efektywności mieszania.

Na czym opieram twierdzenie, że rozwiązaniem problemów górnictwa jest jego prywatyzacja? M.in. na dwóch przykładach: branży hutniczej i kopalni Silesia. Dziś mało kto już pamięta, że zaraz po ustrojowej transformacji były dwie kule u nogi polskiej gospodarki: górnictwo i hutnictwo. Obie pogrążone w permanentnym kryzysie, przynoszące straty i rządzone przez roszczeniowo nastawione związki zawodowe. Branże te wymieniano zawsze jednym tchem jako przykłady problemów nie do przezwyciężenia. Tworzono mądre programy restrukturyzacji, których realizacja pochłaniała ogromne kwoty z pieniędzy publicznych. I nic. Aż postanowiono hutnictwo sprywatyzować, co pomimo wielkich oporów, udało się zrealizować. I wszelkie problemy zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Huty działają, zatrudniają pracowników, płacą podatki i przynoszą zyski ich właścicielom (a czasami – w okresach dekoniunktury – straty). Zresztą właściciele się zmieniają (np. dawna Huta Warszawa zmieniła właściciela kilka razy), ale branża trwa, a co najważniejsze nie musi już być „ratowana” przez rząd przy pomocy pieniędzy podatników. Drugim przykładem zbawiennych skutków prywatyzacji jest kopalnia Silesia. W roku 2005 została ona uznana za trwale nierentowną i niemożliwą do uratowania, zatem została przeznaczona do likwidacji, a cała 800-osobowa załoga miała zostać zwolniona lub przeniesiona do innych kopalń. Powstało wówczas kilka bardzo poważnych ekspertyz dowodzących czarno na białym, że opłacalne wydobycie węgla w tej kopalni – nie jest możliwe. Zdesperowana załoga (groziła utrata miejsc pracy) i zdesperowani działacze związkowi (groziła utrata kilku intratnych etatów związkowych) wzięli sprawy w swoje ręce i znaleźli prywatnego inwestora skłonnego kopalnię kupić (czeski koncern EPH), a zdesperowany rząd wyraził na to zgodę. Kopalnię sprywatyzowano w roku 2010. Dziś prywatna kopalnia Silesia przynosi zyski, a zatrudnienie wzrosło do 1785 osób, czyli o 123%. Ta cudowna przemiana była okupiona ogromnymi inwestycjami i zmianami organizacji pracy, ale był to problem inwestora, a nie problem rządu. I o to m.in. chodzi w prywatyzacji; prywatny właściciel jest w stanie zrobić dwie rzeczy, których nie jest w stanie zrobić rząd: zainwestować duże środki na modernizację i zmienić organizację pracy tak, żeby wydobycie węgla odbywało się przez 24 godziny na dobę, a nie przez 12 – 14 godzin, jak ma to miejsce w kopalniach państwowych.

Powyższe refleksje nasunęły mi się, gdy w ostatnich dniach przeczytałem artykuł o możliwości prywatyzacji kopalni Krupiński, która wydawała się co do joty powtarzać scenariusz przećwiczony w kopalni Silesia. Otóż kopalnia Krupiński w Suszcu została uznana za trwale nierentowną i przeznaczona do likwidacji. Zdesperowana załoga i zdesperowani działacze związkowi postanowili wziąć sprawy w swoje ręce i znaleźli inwestora gotowego kopalnię kupić, a następnie zainwestować w jej modernizację. A także gotowego… zwrócić do skarbu państwa całą pomoc publiczną udzieloną kopalni w trwającym od jakiegoś czasu procesie jej likwidacji (taki jest wymóg Komisji Europejskiej). Dodać trzeba, że owym inwestorem jest nie byle kto, ale potężny fundusz brytyjski Greenstone Capital, który powołał spółkę celową o nazwie Tamar, która ma być stroną ewentualnej prywatyzacji (to standardowa procedura w takich sytuacjach).

Wydawałoby się zatem, że wszystko zmierza w kierunku powtórzenia sukcesu Silesii, gdyby nie drobna przeszkoda: prywatyzacji zdecydowanie sprzeciwia się rząd, który upiera się, żeby kopalnię zlikwidować. Nie może tego oczywiście zakomunikować expressis verbis, więc kombinuje jak wół pod górę, żeby wyszło na to, że jest za prywatyzacją, ale niestety uniemożliwiają ją trudności obiektywne. Z ostatnich doniesień medialnych wynika, że rząd dopnie jednak swego i nie dopuści żadnych obcych rąk wyciągających się po nasz narodowy skarb, czyli węgiel. Kopalnia zostanie definitywnie zlikwidowana.

Bo przecież nie chodzi o uratowanie górnictwa, ale o jego ratowanie.

4 komentarze

  1. Marek 09/07/2018
    • Jan Adamski 09/07/2018
  2. Paweł 13/07/2018
    • Jan Adamski 13/07/2018

Skomentuj Paweł Anuluj pisanie odpowiedzi