Para kosów – jak każdego roku – zaczęła budowę gniazda w pobliży mojego ogródka. Użycie w poprzednim zdaniu liczby mnogiej jest trochę na wyrost, gdyż gniazdo buduje wyłącznie samica. Samica też sama wysiaduje jajka. Rachunki się trochę wyrównują po wykluciu piskląt gdyż dość często się zdarza, że samica porzuca samca z młodymi, celem założenia kolejnego lęgu z innym samcem. Wtedy samiec bierze na siebie cały ciężar wykarmienia młodych co trwa w sumie około cztery tygodnie: dwa tygodnie pisklęta pozostają w gnieździe a przez kolejne dwa są nadal karmione ale już poza gniazdem. Postępowanie samicy bywa jednak zróżnicowane. Czasami oboje rodzice karmią młode pozostające w gnieździe a samica ulatnia się dopiero po ich wylocie w szeroki świat. Ale bywa też tak, że oboje rodzice zajmują się młodymi aż do ich pełnego usamodzielnienia. Prawdopodobieństwo takiej solidarnej opieki do końca, zwiększa się z każdym kolejnym lęgiem. A trzeba wiedzieć, że samica miejskiego kosa jest w stanie zaliczyć nawet cztery lęgi w sezonie. Kosy leśne mają trochę inne zwyczaje i u nich liczba lęgów rzadko jest większa niż dwa, a bywa, że poprzestają na jednym.
Kosy, które przez całą zimę były częstymi gośćmi w moim ogródku i korzystały z moich karmników, postanowiły zbudować gniazdo na drzewie rosnącym na działce sąsiada ale tuż przy moim ogrodzeniu. Miejsce wydaje mi się dość bezpieczne; drzewo jest oplecione bluszczem, zatem gniazdo pozostanie dobrze ukryte. To daje nadzieję, że nie zostanie wypatrzone przez srokę, co zawsze kończy się wyjedzeniem przez nią jajek lub piskląt. Jest umiejscowione około 5 m nad ziemią (wysoko jak na zwyczaje kosów) więc wydaje się dobrze zabezpieczone przed wałęsającymi się kotami. Jednym słowem początek jest bardzo zachęcający i będę z niecierpliwością czekał na młode kosy. Rzecz jasna nie zbliżam się do miejsca położenia gniazda, żeby nie wypłoszyć kosów.