Wałkońki, czyli rozważania o języku mody męskiej
Język polski – w obszarze pojęć dotyczących mody męskiej – pełen jest zapożyczeń. Niektóre z nich są tak bardzo zadomowione w naszym języku, że mało kto zdaje sobie sprawę z tego, że są zapożyczeniami. Inne – wyraźnie odcinają się swoją obcością. W dodatku często się zdarza, że ten sam element garderoby lub te same buty, miewają różne nazwy, używane zamiennie. Bywają takie sytuacje, gdy zapożyczenie i rdzennie polskie określenia funkcjonują równolegle, bywa też i tak, że jedne wypierają drugie, co działa w obu kierunkach. Jednym słowem mamy do czynienia z dużym nieuporządkowaniem. To oczywiście nie przeszkadza w sprawnym porozumiewaniu się, jest jednak ciekawym polem do rozważań. Dlatego postanowiłem przyjrzeć się jak funkcjonują wybrane obszary języka mody. To nie będą w żadnym wypadku rozważania językoznawcy, a wręcz przeciwnie: chcę potraktować temat z lekkim przymrużeniem oka, co zresztą sugeruje sam tytuł.
Zacząć powinienem zatem od użytego w tytule słowa: wałkońki, które brzmi sympatycznie, ale całkiem obco. Bo jest to słowo, które sam wymyśliłem na potrzeby moich artykułów o butach 😉 Ale żeby je rozszyfrować, muszę najpierw opowiedzieć trochę o loafersach czyli butach, które widnieją na zdjęciu głównym wpisu (to loafersy marki Santoni, w jednej ze swoich odmian zwanej tassel loafers). Nazywając je, korzystamy z zapożyczenia z języka angielskiego, nieco tylko spolszczonego. To zapożyczenie pojawiło się w naszym języku niezbyt dawno, bo też ten typ obuwia jest stosunkowo młody. Narodził się na początku XX wieku, wymyślony prawdopodobnie niezależnie od siebie przez dwóch szewców: Anglika Raymonda Lewisa Wildsmitha oraz Norwega Nilsa Gregoriussona Tverangera. Jednak szerszą popularność zaczął zdobywać dopiero w połowie XX wieku i to nie w Europie lecz w Stanach Zjednoczonych, gdzie stał się z czasem najpopularniejszym typem męskich butów z grupy zwanej dress shoes (buty garniturowe); najpierw wśród studentów uniwersytetów Ivy League a później ogółu Amerykanów.
Loafersy bardzo często są nazywane mokasynami co jest błędem, bowiem oba typy butów powstają w całkowicie różny sposób i oba mają swoje bardzo charakterystyczne wyróżniki, nijak do siebie nie przystające. Szczegółowo pisałem o tym we wpisie: Loafersy i mokasyny – dlaczego są nagminnie mylone ze sobą. Zapożyczenie: loafersy już się w naszym języku dość mocno zadomowiło i prawdopodobnie pozostanie z nami na stałe. Sam go używam, chociaż uważam, że brzmi fatalnie, dla wielu osób jest trudne do wymówienia (w zasadzie powinno się pisać: lołfersy) i zupełnie nie pasuje do naszego języka. Nie jest wielkim pocieszeniem fakt, że podobna sytuacja jest w większości języków – nie ma w nich rodzimego słowa przypisanego do tego typu butów. Ale tam przynajmniej używa się nazwy anglojęzycznej w oryginale. U nas, dodanie końcówki liczby mnogiej -y, z zachowaniem angielskiej końcówki liczby mnogiej -s, jest trochę bez sensu (właściwiej byłoby powiedzieć: loafery/lołfery). Jednym słowem byłoby bardzo wskazane, żeby znaleźć ładne polskie słowo i zastąpić nim loafersy. No i właśnie tym słowem mogłyby być wałkońki 🙂
A dlaczego akurat wałkońki? Bo taka nazwa odzwierciedla anglojęzyczną etymologię nazw: loafers lub loafer shoes. Loafer tłumaczy się na polski jako: próżniak, wałkoń, obibok, nierób itp. Anglojęzyczna nazwa butów nawiązuje do faktu, że są to buty niesznurowane, zatem ich włożenie nie wymaga pracochłonnego procesu wiązania sznurowadeł. Jednym słowem to buty dla leni, leserów, nygusów i wałkoni 🙂 Po prostu: wałkońki! Nazwanie loafersów wałkońkami rozwiązałoby problem z nazewnictwem wszelkich odmian tych butów, bo wtedy użycie polskich słów doprecyzowujących odmianę butów – byłoby całkowicie naturalne. Tak jak na planszy poniżej.
Męskie obuwie to wdzięczny temat do językowych dywagacji, gdyż panuje tu spore zamieszanie: zapożyczenia koegzystują z nazwami rdzennymi, te same rodzaje obuwia miewają różne nazwy, buty są często ze sobą mylone a niektóre sklepy internetowe mają ambicję wprowadzania własnych nazw rodzajowych, uprzednio w Polsce nie występujących. Przykładem – nazwa richelieu, która we Francji oznacza buty z zamkniętą przyszwą czyli po polsku wiedenki. W Polsce nigdy nie była stosowana aż tu nagle się pojawiła – właśnie w niektórych internetowych sklepach z obuwiem.

Każdy zapewne przyzna mi rację, że nie ma najmniejszego powodu, żeby piękną i tradycyjną polską nazwę: wiedenki, zastępować francuską nazwą richelieu. Ale każdy też doskonale wie, że nazwa wiedenki jest dziś już rzadko stosowana, bowiem jest na naszych oczach wypierana przez zapożyczenie: oksfordy (niekiedy występujące w pisowni: oxfordy). Analogicznie, nazwa angielki określająca buty z otwartą przyszwą, jest wypierana przez zapożyczenie: derby. Być może już wkrótce słowa wiedenki i angielki zostaną zapomniane, tak jak zapomniane zostało określenie: półbuty przyszewkowe, które w przeszłości oznaczało buty z zamkniętą przyszwą i było używane równolegle z nazwą wiedenki.
Zapożyczenia mają sens wtedy, gdy nie ma na podorędziu odpowiedniego słowa w języku polskim. Z czasem takie udane zapożyczenia wtapiają się niepostrzeżenie w język i np. dziś mało kto już pamięta, że zapożyczeniami są: żakard (fr.), wagon (ang.), werbunek (niem.), mecz (ang.), torba (tur.), bryndza (rum.), juhas (węg.) i wiele innych. Wydaje się, że zapożyczenia nie mają sensu wtedy, gdy istnieją w języku stosowne polskie słowa, które popadają z czasem w zapomnienie, gdy uparcie używa się zapożyczeń. Oksfordy wypierające wiedenki i derby wypierające angielki są tego doskonałymi przykładami. Ale takich przykładów jest znacznie więcej i to nawet jeśli nasze rozważania ograniczymy wyłącznie do obszaru eleganckiego obuwia. Tak więc brogsy wypierają golfy, chukka wypierają botki, chelsea wypierają sztyblety. Zdaje się, że golfy już przegrały walkę z brogsami, natomiast botki i sztyblety ciągle jeszcze się bronią. Mam nadzieję, że się obronią. Szczególnie szkoda byłoby sztybletów, bowiem to piękne słowo (w przeszłości występujące także jako sztybulety) pochodzi z gwary lwowskiej czyli bałaku a właściwie jej odłamu, będącego żargonem batiarów (baciarów).
Kończąc wątek obuwniczy, wspomnę jeszcze o dwóch bardzo ciekawych przypadkach zmagań zapożyczeń ze słowami rdzennymi. Pierwszy z nich dotyczy butów dżodhpur – mało u nas znanego rodzaj obuwia, wywodzącego się z jeździectwa. Nazwę dżodhpur należy uznać za polską, bowiem pochodzi ona od miasta w Indiach o takiej właśnie polskiej nazwie, która funkcjonuje w naszym języku od dawien dawna (czasami można się zetknąć z pisownią Dźodhpur, ale jest ona nieprawidłowa). Tymczasem jeśli gdziekolwiek natrafimy jakąś wzmianką o tych butach, to prawie na pewno będą one występować pod nazwą anglojęzyczną: jodhpur. A czasami nawet jodphur, jeśli osoba wstawiająca je do sklepu internetowego, popełni tzw. czeski błąd 😉

Drugim ciekawym przypadkiem nazewnictwa butów są doskonale wszystkim znane lotniki. W tym przypadku to Anglicy mieli kłopot z ich nazwaniem i musieli połączyć dwa słowa whole [cały, pełny, integralny] i cut [ciąć, kroić], tworząc wholecut shoes. Gdy ten model butów dotarł do Polski, szczęśliwie nikt nie próbował tworzyć potworków w rodzaju wholecutów (albo np. houlkatów), tylko anglojęzyczną nazwę przetłumaczono i powstały… jednokrójki. Być może wiele osób to zdziwi, ale tak właśnie mówiono pierwotnie na lotniki. A skąd się wzięła nazwa dziś powszechnie używana? Nie wiem 🙁 Może ktoś z czytelników wie coś na ten temat?

Upowszechnienie się w języku polskim, w ciągu dosłownie kilku ostatnich lat, takich słów jak: poszetka, butonierka i brustasza, jest świadectwem postępu jaki się dokonał w świadomości modowej polskich mężczyzn. Dziś już mało kto myli poszetkę z butonierką, co jeszcze 6 – 7 lat temu było normą. W zaadaptowaniu wymienionych słów do języka polskiego jest coś niezwykle intrygującego, czym chciałbym się podzielić. Słowo poszetka pochodzi od francuskiego pochette [wym. poszet] i jest zadomowione w języku polskim od dawna. Ciekawe jednak, że słowa tego nie odnotowuje większość słowników języka polskiego sprzed epoki internetowej. Ciekawe jest także to, że przyjęło się ono w formie zdrobniałej, chociaż niejako narzucającym się spolszczeniem wydaje się być: poszeta. Trzeba jednak przyznać, że poszetka brzmi znacznie sympatyczniej niż poszeta. Podobnie rzecz się ma ze spolszczeniem francuskiego boutonnière [dziurka od guzika, pętelka], które brzmi: butonierka. Jednak w tym przypadku przez wiele lat używano określenia butoniera, a także butonjera. W publikacjach z początku XX wieku często można się natknąć na taką właśnie formę. Później jednak zaczęto używać formy zdrobniałej i tak już zostało. Od schematu zastosowanego w przypadku poszetki i butonierki, odbiega schemat spolszczania niemieckiego słowa die Brusttasche [kieszonka na piersi]. Przecież aż się prosi, żeby – analogicznie do poszetki i butonierki – mówić: brustaszka. A jednak, przyjęło się twarde: brustasza. Podobno przeciwko formie zdrobniałej zdecydowanie protestowały panie o imieniu Stanisława (bardzo popularnym na przełomie XIX i XX wieku). Otóż forma zdrobniała tego imienia brzmi Staszka (jest jeszcze zdrobnienie idące dalej: Stasia). No i panie Staszki nie życzyły sobie, żeby jakieś bru-Staszki kojarzyły się z męską odzieżą. Szkoda, bo brustaszka brzmi cieplej i przyjemniej niż brustasza. Przy tej okazji warto jeszcze dodać, że w Słowniku języka polskiego Jana Karłowicza, Adama Kryńskiego i Władysława Niedźwiedzkiego z 1900 roku, brustasza… jest rodzaju męskiego! Ten brustasz! Autorzy podają też jeszcze inną formę tego słowa (którą nazywają gminną): Ten brustaś! Czyż to nie jest fascynujące?

Wracam jeszcze do butonierki, gdyż znaczenie tego słowa nie jest takie całkiem oczywiste. To znaczy jest oczywiste dla mężczyzn interesujących się kwestiami ubioru. Ale spróbujcie zapytać o butonierkę w kwiaciarni. Dowiecie się, że jest to ozdobny bukiecik przypinany do klapy marynarki podczas ważnych uroczystości (np. wesel lub chrztów). Szerzej pisałem o tym we wpisie Kwiatonierka i zaproponowałem używanie takiej właśnie nazwy dla określenia owych bukiecików. Żeby nie mylić dżentelmeńskiego zwyczaju wkładania świeżego kwiatka do butonierki, z plebejskim zwyczajem przypinania bukiecika, agrafką do klapy marynarki.

Jeśli spojrzeć na inne części męskiej garderoby, to nie sposób nie zauważyć oszałamiającej kariery, jaką w ciągu ostatnich kilkunastu lat, zrobiły chinosy. To spodnie o prostym kroju, szyte z bawełny o różnej gramaturze. Ich powstanie wiąże się z wojną amerykańsko – hiszpańską toczoną na Filipinach w roku 1898. Uczestniczący w niej żołnierze amerykańscy nosili bawełniane spodnie w kolorze piaskowym, które były lekkie i przewiewne (ważna cecha w filipińskim klimacie), a jednocześnie wytrzymałe. Spodnie były szyte w Chinach i stąd ich nazwa: chino [wym. czino]. Po wojnie 1898 roku (trwała zaledwie 4 miesiące) spodnie trafiły do cywila i powoli stały się najpopularniejszym typem spodni. Do Polski trafiły już dość dawno temu, natomiast spolszczona nazwa: chinosy jest stosunkowo młoda. Próba nazwania spodni – drelichami, nie powiodła się. Mówiono na nie czasami: piaskowe dżinsy, albo dżinsy w kolorze khaki, ale były to określenia mylące. W końcu stanęło na nazwie anglojęzycznej; początkowo w formie dosłownej – mówiono spodnie typu chino, a później w formie nieco spolszczonej – właśnie chinosy. Ale w tej nazwie kryje się mała pułapka. Gdy jest ona napisana, to nie ma problemu. Ale gdy trzeba ją powiedzieć, to czy powiedzieć: czinosy, czy chinosy (przez ch)? Zdecydowana większość osób mówi czinosy, co ma związek z wymową angielską. Ale jeśli już spolszczamy, to dlaczego nie iść o krok dalej i nie zapisywać jej właśnie jako czinosy? Byłoby to postępowanie dość logiczne i podobne temu, jakie zastosowano w przypadku dżinsów. Kłopot sprawia tylko etymologia słowa. Skoro pochodzi ono od nazwy Państwa Środka, to powinniśmy je wymawiać przez „ch”, a nie przez „cz”. Jak będzie ostatecznie? Przypuszczam, że stanie na czinosach.

Gdy zastanawiam się nad kwestią zapożyczeń językowych, zawsze odnoszę wrażenie, że obecnie mamy bardzo dużą skłonność do pójścia na łatwiznę. Po co wymyślać jakieś nowe słowo, skoro można wziąć gotowe z języka angielskiego lub jakiegokolwiek innego? Są pewne grupy zawodowe (np. finansiści, informatycy), które przyjmują sobie za punkt honoru, używanie jak największej liczby słów obcych – albo lekko spolszczonych, albo w wersji oryginalnej. Ci, którzy pracują w dużych korporacjach, zapewne wiedzą co mam na myśli. Gdy ja sam pracowałem w takich korporacjach, bardzo mnie raził ten slang i uważałem, że używają go osoby, które kompensują w ten sposób swoje kompleksy wynikające z niedostatków wiedzy i braku doświadczenia. Czym innym jest jednak zaśmiecanie języka nadmiarem obcych słów, a czym innym uzasadnione przypadki zapożyczeń lub powstawanie nowych słów – np. upraszczających język. To pierwsze uważam za naganne, a to drugie – spoko – jest całkiem wporzo 😉
Rzeczywiście z tymi nazwami mamy do czynienia z jednym wielkim galimatiasem. Ja natomiast podam inny przykład. Pamiętam moje zdziwienie gdy będąc we Włoszech w witrynach sklepu koszule z szeroko rozstawionymi wyłogami były opisane jako: „camicia con collo francese” (tł. koszula z kołnierzem francuskim), podczas gdy kołnierze tzw. kenty były opisane jako „italiano” (tł. włoskie). Natomiast we Francji czy w Polsce używa się zupełnie odwrotnej nomenklatury w stosunku do tych samych rodzajów kołnierzy. Konia z rzędem dla tego, kto odgadnie skąd się to wzięło.
Podobnie rzecz się ma z butami o wydłużonych noskach: u nas się mówi na nie „francuskie kopyto” a we Francji „buty w włoskim stylu” 🙂
Urocze są te pana rozterki językowe, które od czasu do czasu przewijają się na blogu.
Co do korpomowy, to choć poza środowiskiem pracowym brzmi ona dziwnie, to w pracy zdecydowanie ułatwia komunikację. Jak ktoś mówi o „narzędziu”, to mi przed oczami staje młotek czy śrubokręt. A jak mówi o „toolu”, to wiadomo, że chodzi o jakiś program komputerowy, który w firmie służy do robienia czegoś.
A co do finansów to cóż, czasami nie da się terminologii angielskiej przetłumaczyć na polski bądź brzmi to dziwnie lub jest niepraktyczne. Np. „margin Call”, czyli „wezwanie do uzupełnienia kapitału na rachunku brokerskim”. Dwa słowa zamiast siedmiu.
Wracając do tytułowego typu obuwia, przez długi czas wydawało mi się czymś nie do noszenia. Głównie przez skojarzenie z latami 90′, kiedy to mężczyźni kupowali takie pseudo-wałkonki na targowiskach. Były też w ofercie sklepów typu Deichmann. Kojarzyły się mi one głównie z taką targowiskową „elegancją”. Obecnie mam dwie pary loafersów, z czego jedne z granatowego zamszu. Są to buty praktyczne latem i ułatwiające tworzenie bardziej „lekkich” stylizacji. Podróże do Włoch pozwoliły mi też zrozumieć, że w tamtym klimacie są one wręcz pożądane. Pokazane wałkońki belgijskie nadal mnie nie przekonują, wydają się bardziej obuwiem domowym niż ulicznym. Nie wiem, co Pan sądzi, o wałkońkach z klamrami, mi wydają się bardziej damskim niż męskim obuwiem, ale może myślę stereotypowo. Na zdjęciach z Pitti pokazywał już Pan mężczyzn odzianych w takie obuwie. Nieodmiennie mam wrażenie, że stopa jest jakby nieproporcjonalnie odziana do reszty, zwłaszcza, gdy w grę wchodzą stylizacje z kamizelką i marynarką. Pozdrawiam serdecznie!
Dziękuję za używanie nazwy wałkońki 🙂 Pierwszy krok ku jej popularyzacji został zrobiony!
Wałkońki klamerkowe mi się nie podobają, czemu wiele razy dawałem wyraz w różnych wpisach (nazywałem je ironicznie: loafersomonkami – co miało być zamierzonym potworkiem językowym). Kojarzą mi się z różnymi pseudoozdobami obuwniczymi lansowanymi przez AliExpress. Myślę jednak, że jest to jednosezonowa fanaberia, która wkrótce zniknie. Przy tej okazji warto odnotować, że jedna z polskich firm obuwniczych wyprodukowała taki model butów, umieszczając go w bardzo prestiżowej (ich zdaniem) linii, której twarz dał Olivier Janiak.
Obawiam się , że się nie przyjmie – w przypadku braku polskich znaków będziemy mieli pewne dwuznaczności.
Zna pan podobny blog do swojego tylko o modzie damskiej? Pytanie od mamy
Moda damska jest tak bardzo różnorodna, że nie ma jakichś ściśle określonych reguł, co z kolei jest typowe dla mody męskiej – szczególnie w jej klasycznym wydaniu. Dlatego wszelkie artykuły o charakterze poradnikowym – typowe dla blogów męskich – rzadko albo wcale goszczą w blogach damskich. Więc w tym sensie nie ma blogów damskich „podobnych” do męskich. To oczywiście nie znaczy, że nie ma ciekawych i wartościowych blogów o modzie damskiej. Jest ich wiele i są skierowane do kobiet w różnym wieku. Moim zdaniem szczególnie godny polecenia dla kobiet dojrzałych jest blog Krystyny Bałakier. Warto też odwiedzić Pinot Noir Fashion Małgorzaty Trębacz Piotrowskiej i zapewne wiele innych, których niestety nie znam.
Sztuczne zapożyczenia z języków obcych, czyli obecnie głównie z angielskiego, mnie osobiście strasznie irytują. Jak ciągle słyszy się o iwentach, standupach, dilerach, dizajnerach, webmasterach, influłenserach, lajkach, hejtach, a z witryn sklepowych krzyczą ogłoszenia o sejlach lub ewentualnie megasejlach…. LITOŚCI.
P.s. Specjalnie wybrałem takie słowa, które mają polskie odpowiedniki i napisałem je fonetycznie by pokazać jak idiotycznie wyglądają w polskiej wersji.
Wydaje mi sie, ze nie mamy dobrych odpowiedników określeń, które wymieniasz i dla tego właśnie używamy zapożyczeń
Jak to nie ma? Proszę (według kolejności):
wydarzenie, monolog artystyczny, sprzedawca, projektant, administrator strony, autorytet opinii lub osoba wpływowa, lubię, nie lubię, przecena, duża przecena
Leniówki czy leserówki brzmiałoby (wg. mnie oczywiście) prościej i w mowie potocznej bardziej naturalnie nież wałkońki… z drugiej strony lołfersy również mają całkiem swojskie („polskie”) brzmienie wiec może nie ma co na siłę szukać polskich odpowiedników jeśli zapożyczenia nie są potworkami; jesteśmy otwartym, nowoczesnym społeczeństwem, dużo jeździmy po świecie, swobodnie poruszamy sie po internecie i zaporzyczenia nie są niczym złym jeśli nie są nadużywane; raczej korzystamy z rozwiązań modowych, które obserwujemy na świecie niż sami je kreujemy wiec dlaczego mamy usilnie spolszczać ich oryginalne nazwy… pozdrawiam!
Ps. Myśle ze tego typu wpisy są bardzo cenne bo możemy w tym trudny okresie oderwać się od realiów i na chwilę podebatować o rzeczach mało istotnych 🙂
Nie wiem czemu pojawiło się słowo zapożyczeń przez „rz” – chyba sam to napisałem (???); przepraszam bo cenię polski język!!!
Jednak jest prawidłowo: „zapożyczeń” 🙂
Jeśli ktoś pisze komentarz po raz pierwszy, to nie pojawia się on natychmiast, ale musi zostać przeze mnie zatwierdzony. Jeśli kiedykolwiek napiszesz komentarz ponownie, to pojawi się on od razu po Twoim kliknięciu. Ta bariera nie jest oczywiście po to, żebym niektóre komentarze blokował, tylko po to, żeby eliminować spam. A jest tego trochę 😉
Moja propozycja to raczej żart, bo nie przypuszczam, żeby ktoś to podchwycił 😉 Chociaż kto wie?
🙂 Propozycja żartobliwa, i taki też będzie (mam nadzieję…) mój komentarz:
„Wałkońki” IMHO kiepsko brzmi przez to „ń” w przedostatniej zgłosce…
Chyba wolałbym mówić: „nyguski”, „lenie” czy „nieroby”. Rozumiem różnicę znaczeń: wałkoń to niezupełnie leń, prawda?
Dalej: „leserki”, „próżniaki” czy „bumelantki”, a prościej może „bumelki”…
Pozdrawiam,
Maciej
Wszystkie propozycje OK 🙂
Jak swego czasu próbowano zastąpić słowo krawat słowem zwis męski
A pamięta ktoś co to był: „zwis wielopłomienny”?
Podpowiem, że nie związane z modą.
Lampa wisząca?
Tak jest. Chodzi o żyrandol.
Wspaniały tekst! Niezwykle często nadużywamy nazw angielskojęzycznych i gęgamy jak gęsi u Reja, niegdyś po łacinie lub po francusku, teraz w mowie Szekspira. Cieszę się, że promuje Pan rodzime nazewnictwo, a nawet pokusił się o zasugerowanie nowych nazw autorskich. Wałkońki mnie urzekły 🙂 Gdyby nie pewne konotacje prl-owskie, bumelantki byłby również niezłą opcją.
Muszę przyznać, że mam do wałkońków niewyobrażalną słabość i z największą przyjemnością zacznę używać polskich nazw.
Ciekawi mnie jednak, jaką nazwę znalazłby Pan dla takich egzemplarzy jak kiltie tassel loafer ? Zwykły kiltie jest często oznaczany jako single monk i widuje się go, choćby u Pana Lino Leluzzi z Al Bazar i innych bywalców Pitti Uomo, ale jednak kiltie tassel loafer to trochę inna 'para kaloszy’ 🙂 Jakaś polska nazwa?
Dziękuję za miłe słowa 🙂
Kiltie najtrafniej można spolszczyć jako „fartuszek”. Ale łączna nazwa: „wałkońki z fartuszkiem i chwostami” to już trochę kuriozum. Chociaż do wszystkiego można przywyknąć 🙂
Zamierzam to kuriozum zastosować w praktyce, gdy tylko odnajdę nadającą się do noszenia parę 🙂 Większość niestety jest brzydka… Jedne z niewielu pięknych par, które zaliczyć można do wałkońków z fartuszkiem i chwostami zrobiła pracownia Kielmana – Link: https://kielman.pl/wp-content/uploads/2020/10/kielman_buty_meskie_067.jpg . Podpis w tym przypadku głosi, że są to „bogato zdobione mokasyny z naszytym golfem i chwostami”. No cóż… Moim zdaniem piękne, choć wyjątkowo ekstrawaganckie. Mam nadzieję, że kiedyś będzie u nas łatwiej z kupieniem ciekawych wałkońków, a za takowe uważam np. prezentowane przez Justina Jeffersa z Jay Butler Shoes. Zazwyczaj jednak oferta rodzima ogranicza się do kilku wałkońków groszowych (penny loafer) i tych z chwostami (tassel loafer).
Buty od Kielmana rzeczywiście piękne. Nie lekceważyłbym też tłumaczenia „kiltie” na „golf”. Skoro takiej nazwy używa Kielman to znaczy, że jest ona osadzona w tradycji. Więc wycofuję mój obrazoburczy „fartuszek” i przestawiam się na „golf”.
Nie lekceważę tego nazewnictwa. Niezwykle trudno jest przekazać ton w internetowym komentarzu. 'No cóż…’ mogące odnosić się do cytowanej nazwy, należałby łączyć z zachwytem nad tymi butami, a więc to raczej rozmarzone westchnięcie 🙂
Pozdrawiam, wyczekując chwili, gdy będzie mnie stać na 'bogato zdobione wałkońki z naszytym golfem i chwostami’ z fioletowego zamszu 🙂 Na razie w tej materii butofilizm platoniczny zastosuję.
Swietny wpis, jak zwykle.
Gratuluje i dziekuje!
Jest Pan mistrzem poprawnej polszczyzny.
Dziękuję za miłe słowa 🙂 Pozdrawiam i życzę miłego dnia.