Zakłócenia rytmiczności dostaw
Na portalu bankier.pl wyczytałem właśnie informację o kampanii rozpoczętej przez japońskie ministerstwo przemysłu, której celem jest przekonanie społeczeństwa do potrzeby gromadzenia zapasów papieru toaletowego. Zapasy te miałyby się ewentualnie przydać w wypadku katastrofy w rodzaju trzęsienie ziemi lub tsunami.
Papier toaletowy jest towarem bardzo wrażliwym i znika ze sklepów jako pierwszy, w przypadku jakichkolwiek problemów lub katastrof. Wiedzą o tym doskonale Wenezuelczycy, którym władze od lat, z zapamiętaniem wprowadzają socjalizm. Obecnie w wenezuelskich sklepach brakuje już właściwie wszystkiego, ale braki zaczęły się kilka lat temu, od papieru toaletowego właśnie. Oburzone na taki stan rzeczy władze, zaczęły wówczas wprowadzać drastyczne przepisy, których celem było przywrócenie równowagi na rynku papieru toaletowego. Przepisy te oczywiście nie przyniosły żadnej równowagi; papieru toaletowego nadal nie było, ale za to zaczęły znikać z półek różne inne dobra.
Przypomina mi się sytuacja, jaką mieliśmy w PRL-u. Papier toaletowy był tym produktem, którego zawsze brakowało. Nie to, że coś się wydarzyło i na jakiś czas papier toaletowy zniknął ze sklepów. Nie! Papieru toaletowego po prostu nie było w sklepach nigdy. Przy czym władze, które bohatersko walczyły z tym problemem przez całe dziesięciolecia, nie pozwalały, żeby w prasie, radiu czy telewizji mówiono o tym wprost. Używano bowiem wówczas nowomowy, która nadawała słowom zupełnie nowe znaczenia. I tak braki papieru toaletowego, a także braki innych produktów, nazywano zakłóceniami rytmiczności dostaw. A jak zwykli ludzie radzili sobie z tym problemem? Otóż trzeba przyznać, że papier toaletowy był jednak produkowany i od czasu do czasu rzucano go na sklepy. Oczywiście nikt nie znał kalendarza, ani mapy takiego rzucania, ale po pierwsze można się było na nie natknąć przypadkowo, a po drugie informacja o miejscu kolejnego rzucenia, rozchodziła się z szybkością błyskawicy. Ludzie wylegali wtedy z biur, fabryk, uczelni, szkół lub po prostu z ulicy i ustawiali się w kolejce.
We wszystkich miejscach, gdzie rzucono papier toaletowy obowiązywały ograniczenia zakupowe; zwykle można było kupić nie więcej niż 10 rolek. Gdy już stało się szczęśliwym posiadaczem owych 10 rolek , powstawał problem ich przetransportowania do domu (rolki papieru nie były pakowane, jak dziś, w zgrzewki po 6, 10, czy więcej sztuk – były luzem). Często ekspedientki w sklepach dysponowały sznurkiem, na który klient nawlekał sobie rolki. Po związaniu końców sznurka powstawała wygodna do transportu girlanda. Można ją było przewiesić przez ramię, albo powiesić na szyi. Dzięki temu ręce były wolne i można było np. skasować bilet w tramwaju, nieść inne zakupy, pchać wózek z dzieckiem, czy choćby objąć dziewczynę. Widok przechodniów z wielkimi naszyjnikami z papieru toaletowego, to jeden z charakterystycznych widoków z PRL-u.
Sytuacja stawała się nieco trudniejsza, gdy pod ręką nie było sznurka. Jakoś jednak trzeba było sobie radzić.
Ludzie niosący girlandy z papieru toaletowego, co kilka kroków byli nagabywani przez innych przechodniów pytaniem: gdzie pan/pani to kupił/kupiła? Po uzyskaniu odpowiedzi, pędzili oni we wskazane miejsce. Radość ze zdobycia deficytowego papieru była wielka. Trochę psuła ją uciążliwość podróży środkami komunikacji miejskiej; przepychanie się w ścisku ku wyjściu z tramwaju czy autobusu było trudne. Zdarzały się nawet dramaty: np. gdy pękł sznurek. W końcu jednak udawało się jakoś dotrzeć do domu, gdzie zbierało się pochwały od całej rodziny. Od razu wzrastał optymizm i radość życia. Pojawiała się też nadzieja na jakieś efektowne zdobycze w kolejnych dniach: proszek do prania, skarpetki, płyn do mycia naczyń, a może nawet szynkę? Bywały jednak też takie dni, że nic się nie udawało zdobyć. Pozostawała wtedy tylko ewentualność kupienie octu, bowiem z jakichś nieznanych powodów, był to jedyny produkt, którego nigdy w PRL nie brakowało.
Dziś to jest temat do żartów, ale w PRL-u to był problem jak nie było w rodzinie emeryta który stanął by w kolejce.
Panie Janie,
Niestety trzeba było czasami ” korzystać” z gazet , dlatego ołowica prostaty czasami była gotowa
Mam takie jedno wspomnienie z dzieciństwa. Do sąsiadki przyjechał krewny z Ameryki, który miał ze sobą dwie ogromne walizki. Jedna wypełniona była rzeczami, które normalnie zabiera się w podróż, oraz prezentami. Druga w całości była wypełniona rolkami papieru toaletowego. I bynajmniej nie były one przeznaczone na prezenty, lecz do własnego użytku.