Księga zdziwień odc. 119

Jeśli wierzyć zasadom klasycznej ekonomii, to są dwa podstawowe impulsy powodujące przyspieszenie rozwoju gospodarczego: deregulacja (czyli uwolnienie przedsiębiorców od pewnej części mitręgi biurokratycznej) i obniżka podatków. I nie ma żadnych powodów, żeby tym zasadom nie wierzyć, bowiem sprawdziły się one w setkach przypadków w różnych krajach. Także w w Polsce w ostatnich dekadach, gdy np. znacząca obniżka CIT przez rząd Leszka Millera (z 27 do 19 proc. w roku 2004), zaowocowała niebywałym impulsem prorozwojowym. Tak dużym, że już w pierwszym roku obowiązywania nowej stawki, wpływy do budżetu z tytułu podatku CIT wzrosły, zamiast zmaleć – proporcjonalnie do skali obniżki.

Dziś, w dobie kryzysu będącego skutkiem ubocznym pandemii, obowiązuje raczej doktryna, że impuls prorozwojowy ma pochodzić z deszczu pieniędzy pochodzących z pożyczek, a nie z działań wspomnianych powyżej. Ale i tak są w Europie kraje, które decydują się na obniżenie podatków, np. Czechy, Irlandia czy Niemcy. Polski rząd ma rzecz jasna lepsze pomysły na wychodzenie z kryzysu. Wśród tych pomysłów najważniejsze są trzy: podwyżki podatków, dokręcenie śruby przedsiębiorcom (zwane eufemistycznie „uszczelnianiem”) i zapożyczanie się w międzynarodowych instytucjach finansowych. Od razu dodam, że to mnie wcale nie dziwi. Zdziwiłbym się, gdyby nasz rząd zachował się racjonalnie. Gdy zachowuje się nieracjonalnie, to jest to stan dla niego naturalny, który może wywoływać co najwyżej irytację, ale nie zdziwienie.

Co mnie zatem dziwi? Dziwi mnie argumentacja jakiej używa premier Mateusz Morawiecki dla uzasadnienia nowych podatków (można się z nią zapoznać m.in. tutaj). Po pierwsze uważa, że celem podatków wcale nie jest fiskalizm – czyli mówiąc kolokwialnie: dojenie podatników – lecz ich dobro (sic!). Bo np. podatek cukrowy nie jest po to, żeby rząd miał więcej pieniędzy lecz po to, żeby obywatele – zmuszeni do płacenia więcej za słodycze i napoje – zaczęli ich unikać, a przez to stali się zdrowsi 🙂 Brzmi to dość zabawnie, ale jeszcze zabawniej brzmi uzasadnienie podatku od małpek (wódki w małych buteleczkach): chodzi znów nie o pieniądze ale o to, żeby obywatele mniej pili 🙂 Przy tej okazji warto zwrócić uwagę, że podatek od małpek będzie podatkiem trzeciej generacji. Bo alkohol jest opodatkowany podatkiem akcyzowym. Następnie kwota powstała ze zsumowania ceny producenta z podatkiem akcyzowym – jest opodatkowana VAT. I teraz dojdzie jeszcze do tego podatek od małpek 🙂

W enuncjacjach premiera najbardziej dziwi mnie argumentacja za podatkiem od handlu. Jak zauważył pan premier: w tym podatku nie chodzi o efekt fiskalny, lecz wyrównanie pola gry, po wielkiej niesprawiedliwości, która w III Rzeczypospolitej dotknęła handel detaliczny. A ta niesprawiedliwość – zdaniem premiera  – polega na tym, że: wielkie, głównie zagraniczne, sieci handlowe korzystają ze swoich doświadczeń, technologii, kapitału oraz efektu skali. I rząd zamierza tę niesprawiedliwość usunąć, obciążając dodatkowym podatkiem tych, którzy cynicznie korzystają z doświadczeń, technologii i swej wielkości. Chodzi o to, że nowy podatek zmusi firmy, które są duże, dobrze zorganizowane i skuteczne, do podniesienia cen. A to z kolei pozwoli złapać oddech małym, najczęściej rodzinnym, firmom handlowym, które dziś nie wytrzymują konkurencji wielkich sieci. Przyznaję, że w tym rozumowaniu nie ma błędu: rzeczywiście podniesienie cen przez duże sieci umożliwi podniesienie cen przez małe sklepiki i dzięki temu byt ich właścicieli się polepszy.

Pan premier prowadzi tu jednak bardzo cyniczną grę, bowiem doskonale wie, że podniesienie cen w handlu detalicznym boleśnie odczują przecież wszyscy konsumenci, czyli wszyscy obywatele. Ma rację gdy twierdzi, że zyska grupa właścicieli mikroprzedsiębiorstw handlowych, ale przemilcza fakt, że straci znacznie liczniejsza grupa ogółu konsumentów. Jednak to jeszcze nie koniec całej gry. Bowiem podniesienie cen żywności, środków higieny oraz artykułów przemysłowych pierwszej potrzeby (bo o nie głównie chodzi), będzie miało znaczący wpływ na wzrost inflacji. A inflacja (mówiąc kolokwialnie: drożyzna), bardzo niekorzystna z punktu widzenia przeciętnych obywateli (szczególnie tych źle sytuowanych), jest jednocześnie bardzo korzystna z punktu widzenia rządu (bo zwiększa wpływy do budżetu). I może tu właśnie leży pies pogrzebany?

Dodaj komentarz