Dzisiaj podróże, nawet te w najodleglejsze zakątki globu, spowszedniały; są praktycznie w zasięgu każdego. Świat stoi otworem, a umiejętne wykorzystywanie różnego rodzaju promocji, posezonowych ofert, tanich linii lotniczych itp. powoduje, że tanim kosztem można realizować marzenia o egzotycznych podróżach. Trzydzieści, czterdzieści lat temu było zupełnie inaczej. Bariery, jakie trzeba było pokonać, żeby gdziekolwiek wyjechać wydawały się barierami nie do pokonania. Po pierwsze obywatel PRL-u nie dysponował dokumentem umożliwiającym przekroczenie granicy. Mógł oczywiście poprosić władzę o jego wydanie, a władza mogła mu stosowny dokument wydać, albo mogła odmówić. Najczęściej odmawiała. Po drugie barierą były finanse. Waluty można było oczywiście kupić na czarnym rynku, ale kurs wymiany był taki, że za coca colę kupioną np. we Włoszech płaciło się równowartość obiadu w dobrej restauracji w Warszawie. Mimo to były sposoby, żeby jednak wyjechać za granicę i coś tam zwiedzić. Trzeba jednak było mieć też trochę szczęścia.
Pamiętam, jak uzyskałem swój pierwszy paszport. Studiowałem wówczas w Warszawie, ale stałe zameldowanie miałem w rodzinnym Sanoku i tam, w Komendzie Powiatowej Milicji Obywatelskiej, musiałem złożyć podanie o paszport. Wielkich szans nie miałem, ale jednak postanowiłem spróbować. Wypełniłem dziesiątki stron różnych dokumentów, załączyłem całe pliki zaświadczeń i kilka zdjęć, po czym wysłałem to wszystko do Sanoka, a mama poszła z tym do Komendy, żeby złożyć. No i dziwnym zbiegiem okoliczności okazało się, że urzędniczką przyjmującą wnioski, jest jej koleżanka z czasów młodości. Taka niskiego szczebla urzędniczka w zasadzie nie miała żadnego wpływu na merytoryczne decyzje podejmowane gdzieś tam w gabinetach ważnych funkcjonariuszy. Ale paszport dostałem i nie mam żadnych wątpliwości, że wyłącznym tego powodem była owa znajoma mamy.
No, ale miało być o Cykladach.
Moim marzeniem było zwiedzenie Grecji z jej antycznymi zabytkami i eskapada na niektóre wyspy archipelagu Cykladów. I udało mi się to marzenie zrealizować, a nawet utrwalić na slajdach marki Orwo (made in DDR), fotografowanych aparatem marki Zorki4 (made in USSR). Wszystkie zaprezentowane zdjęcia zostały zrobione przeze mnie prawie 40 lat temu. Przy robieniu tych, na których ja sam widnieję, użyłem samowyzwalacza. Było to możliwe dzięki zaawansowaniu technicznemu produktu pochodzącego z przodującego kraju socjalizmu. Aparat Zorki4 był wyposażony w ten wytwór myśli technicznej, w przeciwieństwie np. do modelu Zorki3, który samowyzwalacza nie posiadał.
Odwiedziłem zaledwie dwie wyspy, ale za to niezwykle atrakcyjne: Mykonos i Santorini. Musiałem to zrobić bez angażowania dużych środków finansowych, a największym kosztem były noclegi. Na Santorini znalazłem bardzo tanie schronisko młodzieżowe, natomiast na Mykonos spędziłem noc na kamiennej ławce w porcie. Z tym wiąże się jedno z moich najbardziej niezwykłych przeżyć podróżniczych. Otóż o świcie obudziły mnie hałasy rybaków krzątających się w porcie. Gdy zaspany zmieniałem pozycję na niewygodnej ławce, moja ręka natrafiła nagle na coś ciepłego i miękkiego. Natychmiast się rozbudziłem i spojrzałem na to coś obok mojej ławki. Okazało się, że spędziłem noc z ogromnym pelikanem, który przycupnął obok. Wtedy zaraz sobie poszedł zniesmaczony moim klepnięciem go w plecy, ale później spotkałem go jeszcze i zrobiłem mu zdjęcie. Może to był zresztą inny pelikan, bowiem co najmniej kilka szwendało się po uliczkach Mykonos.
Panie Janie, czy nadal ma Pan taki kaloryfer.
A tak na marginesie i 40 lat temu można było pozwolić sobie na podróże zagraniczne.
pozdrawiam spokojny
Kaloryferów mam nawet kilka. Grzeją.
Ależ, Zorka to był świetny aparat. Ja go nie miałam w ręce, ale wiem. Mój pierwszy aparat, w VI kl podstawówki to była Smiena, potem była następna Smiena. O dziwo, one miały samowyzwalacz, choć to były aparaty niższej klasy niż Zorka. Siostra miała Fieda, a ten to był już półautomat m.in. miał wbudowany światłomierz. Ostatni mój peerelowski aparat, to był, kupiony „na ruskich” Zenith EOS. Należy dodać, że te aparaty nie ustępowały aparatom tzw zachodnim (prawdopodobnie były ich nieautoryzowanymi kopiami) i były dostępne cenowo i fizycznie. Moja Smiena stoi do dziś na regale i zastanawiam się, czy jakby się dało kupić film (a potem było go gdzie obrobić), nie zrobiłaby nie gorszych zdjęć niż aktualne cyfrówki. Tyle, że bez autofocusa to ja już nic nie pstryknę dobrego…
Gdy czytałem twój komentarz, to mi się przypomniało, że ja wziąłem do Grecji aparat Zenith – na handel. Rzeczywiście go sprzedałem, dzięki temu uzyskałem drahmy po bardzo korzystnym kursie. Ale zdjęcia robiłem Zorką, a nie tym Zenithem.